Nie jestem specjalnie lalkowa, nigdy nie byłam. Obok porcelanek,
Barbie, Blythe czy Tonnerów przechodzę raczej obojętnie. Nie kusi mnie malowanie
buziek, wymienianie eye chipów, dolepianie rzęs. Czasem jęknę z
zachwytu na widok jakiejś przecudnej, realistycznej dollfie, ale prawie nigdy
nie załącza mi się takie ssące „chcę!!!”, jakie miewam przy mebelkach czy
miniaturkach.
Z przyjemnością popatrzę na czyjąś kolekcję,
docenię ładny egzemplarz OOAK, kunszt makijażysty czy perukarza. Ale no… lalki
mnie nie kręcą. Zasadniczo nie.
Jak wiadomo, od każdej reguły bywają jednak wyjątki.
To jest
Billy.
Lalek gabarytowo nieco większy od Barbie, facet z
historią społeczno-polityczną, "World's First Out and
Proud Gay Doll" (http://en.wikipedia.org/wiki/Billy_doll). Mój
egzemplarz (który kosztował mnie zaledwie 10 zł.!) to San Francisco Billy, w niemal kompletnym ubranku (brakuje mu tylko łańcucha z kolorowych kółek na szyi).
W tak niesprawiedliwie opisanym opakowaniu zastępczym do mnie przybył:
Billy to chłopak, bez cienia wątpliwości. Mówiąc wprost - jest nieprzyzwoicie anatomicznie poprawny (nie pokazuję na fotkach, żeby nie
szerzyć porno, ale naprawdę. Bardzo). Lubię go za wygląd niemądrego, optymistycznego byczka. Może kiedyś pójdzie w świat, jako
element większego projektu. Na razie dumnie pozuje koło blaszanej niemieckiej kuchni z lat 60.
Jest mięśniakiem. Totalnie.
Jedyną częścią garderoby, której w żaden sposób nie da się z niego zdjąć, są buty:
No i czy on nie jest uroczy?